czwartek, 6 sierpnia 2015

Znów starsza o rok. Urodzinowo, część 4 - Apaczowa.



Kolejny rok, kolejne urodziny, kolejna cyfra do kolekcji.
Kolejny raz kręcenie głową z niedowierzaniem i kolejny raz tekst typu: jak ten czas leci!

Urodziny w lipcu nie mogą obejść się bez przyjęcia w ogrodzie, bez gości i zapachu grillowanych potraw.
I nawet pogoda jakby postanowiła zrobić prezent Apaczowej i podarowała piękne słońce, dzięki czemu nie przybiła Apaczowej ta kolejna zmiana cyferki, a tańce, hulanki i swawole trwały do późnej nocy.

Tylko z tortem miała Apaczowa problem, bo przerosła ją ilość pomysłów i nowych technik do wypróbowania.
Może szprycą ozdobić?
Albo malowany!
Albo z pawimi piórami, byłby piękny...
Jednak ta szpryca chyba...
A może bez ozdób, tylko kremem przełożyć i owoce rzucić...
Nie, pomyślą, że czasu nie miała, albo jej się nie chciało...

Aż w końcu słyszy Apaczowa: "mamo, przecież to jakby prezent od ciebie dla ciebie, więc zrób sobie w kształcie prezentu!".

No to jest.
Apaczowej prezent na jej własne, trzydzieste czwarte urodziny.









sobota, 11 lipca 2015

Zielony ninja, czyli jak Apaczowa nie nadąża za trendami.


Głównego bohatera tej opowieści poznała Apaczowa dopiero w dniu, w którym dostała zamówienie na ten tort.

Jej pierwsze skojarzenie, gdy usłyszała "zielony ninja", to oczywiście jeden z owych Wojowniczych Żółwi, które robiły furorę, gdy Apaczowa była dzieckiem i razem z bratem siadywała przed ekranem, aby przeżyć kolejną przygodę wraz z Leonardo, Donatello, Michelangelo i Raphaelem.

Okazało się jednak, że owe żółwie chyba już na dobre schowały się w swych kanałach, z głuchym łomotem zatrzaskując za sobą ciężkie, żeliwne włazy.
Nie o takiego bowiem ninję chodziło.

Bohater, z którym przyszło się Apaczowej zmierzyć, to jeden z wojowników Lego Ninjago, niejaki Lloyd, którego charakterystyka jest jednak zbyt skomplikowana, aby go Apaczowa dobrze poznała, jeśli nie obejrzy przynajmniej kilku odcinków serialu o tych walecznych ludzikach.
Ponieważ jednak Apaczowa serialu nie ma zamiaru oglądać, bohater ten nadal pozostanie dla niej zagadką.

Zagadka ta kosztowała Apaczową zaledwie kilka dodatkowych siwych włosów, oraz jedynie kilka nieprzespanych nocy.

(Z góry Apaczowa przeprasza za nieczarną czerń na zdjęciach, jednak zdjęcia te robiła w biegu, zanim jeszcze tort został "odkurzony" z nadmiaru cukru pudru.
Uprasza się więc o użycie wyobraźni w celu uzyskania czarnej czerni na obrazkach...)










piątek, 3 lipca 2015

Różne oblicza miłości.


Czy można zakochać się w kartce papieru?
W zwykłej, białej kartce formatu A3, na której zwykłą drukarką naniesiono kilka kilkanaście kilkadziesiąt  ileśtam zwykłych czarnych kresek?
Kółka, trójkąty, kwadraty, prostokąty, linie proste i przerywane.
Cyfry, litery i tabelki.

Czy taka zwykła kartka może powodować przyspieszone bicie serca?
Czy można robić do niej maślane oczy i myśleć o niej w dzień i w nocy?
Czy można się w takiej kartce zakochać?

Można.
Apaczowa się zakochała.

Bo te kółka, trójkąty i kwadraty, te linie i cyfry, wszystko to jest spełnieniem jej marzeń, jeszcze z lat młodzieńczych, kiedy to naoglądawszy się amerykańskich seriali marzyć zaczęła o własnym domu, który urządzi w takim właśnie amerykańskim stylu, z wielką wyspą w kuchni, z białymi listwami przy podłodze i z wielgachną ilością okien.
Bo te właśnie kwadraty i linie to jej przyszłe pokoje, kuchnie, korytarze i łazienki.
Okna, drzwi i ściany.
Schody, taras i garaż.

Ale nie była to miłość od pierwszego wejrzenia,
Jadąc po raz pierwszy do pani architekt mieli Apaczowie w głowie ułożony plan swojego domu, nawet rysunki wstępne też mieli, co, gdzie i jak chcieliby widzieć u siebie, więc wszystko wytłumaczywszy i zostawiwszy plany, po godzinnej rozmowie udali się do domu, z wielkim spokojem stwierdziwszy, że pani architekt niemalże czyta im w myślach i "patrz, jak ona dokładnie wiedziała, o co nam chodzi".

Spokój (mówiąc oględnie) opuścił ich przy drugim spotkaniu, kiedy okazało się, że pani architekt chyba pomyliła zamówienia i pokazuje Apaczom jakiś dom z kosmosu raczej, bo na pewno nie ten z ich myśli.
Z całego planu chyba tylko garaż okazał się stać na swoim miejscu.

Jadąc na trzecie spotkanie Apaczowa po raz pierwszy się bała.
Nie wiedziała już w ogóle czego się spodziewać i gotowa była zmienić architekta, jeśliby się okazało, że jednak do obecnej projektantki mogliby mówić równie dobrze po chińsku.

Usiadła i z bijącym sercem przez długą chwilę wpatrywała się w plany, na których nadal nie mogła rozpoznać swojego domu.
To przecież nie tu miało być i nie tak!
A tego miało nie być w ogóle!

Jednak wpatrywała się nadal i nie odzywała ani słowem, aż w pewnej chwili zaczęło jej się wydawać, że weszła właśnie do tego domu i spaceruje po nim, przyglądając się wszystkiemu, ustawiając meble, rozmieszczając kuchenne sprzęty i wieszając rolety.

Nie wiedziała, jak to się stało, ale w pewnym momencie stwierdziła, że TO jest właśnie jej dom!
Nie ten z ich pokracznych planów, nie ten z myśli, ale właśnie TEN, który leżał przed nią stworzony z tych czarnych kresek!

Kresek, które mówią, że to właśnie w TYM salonie okna będą wychodzić na trzy strony świata.
To właśnie w TEJ kuchni będzie piekła swoje torty, w międzyczasie spoglądając na ogród i zastanawiając się, kiedy wreszcie przestanie padać i pójdzie wyplewić grządki.
To właśnie w TEJ pracowni będzie mogła porozrzucać na podłodze materiały i zostawić je rozgrzebane, dopóki nie skończy robótki i nikt jej złego słowa nie powie.
I to właśnie w TEJ sypialni będzie padać wieczorem na twarz ze zmęczenia, ale jakże piękne to będzie zmęczenie.

I właśnie to wszystko jest zaklęte na tej zwykłej białej kartce, przez co ta kartka nigdy już dla Apaczowej zwykła nie będzie.

Jest za to jak mapa najcenniejszego skarbu, który jeszcze przez chwilę pozostanie ukryty, ale wie Apaczowa, że on tam jest, wie nawet gdzie i tylko czasu trochę potrzeba, żeby się do niego dostać.
















wtorek, 23 czerwca 2015

Zawody jeździeckie, czyli jak spędzić upalną niedzielę.


Córka Apaczowej oprócz teatru wielbi miłością przeogromną zwierzęta wszelakie, o czym już zdaje się kiedyś Apaczowa wspominała.

Są jednak zwierzęta, które darzy uczuciem szczególnym, bezwarunkowym i trochę tego uczucia Apaczowa nie ogarnia.

Mowa o koniach.

Miłość do nich dziecię musiało chyba odziedziczyć po przodkach, szczególnie po dwóch pradziadkach oraz jednym z dziadków, którzy wśród koni przebywali codziennie, dbali o nie, hodowali i mieli do nich tzw. "podejście".

Apaczową konie owszem fascynują, ale otwarcie przyznaje, że się ich boi i choć od dzieciństwa miała możliwość przebywać z nimi do woli, nigdy nawet nie odważyła się na żadnego wsiąść.

Natomiast jej Córka w ogóle nie czuje przed nimi strachu, zawsze śmiało podchodziła do zwierza wyższego od niej kilkukrotnie i gdyby mogła, zamieszkałaby chyba z nimi w jednej stajni.

Nie należy do żadnego jeździeckiego klubu, jeździ typowo rekreacyjnie, jednak gdy w pobliskim ośrodku konnym odbywają się zawody, jasnym jest, że jej tam zabraknąć nie może.

Powie Wam Apaczowa, że patrzeć to ona też lubi na te wspaniałe zwierzęta, w zwiąku z czym wiadomym było, że spędzą rodzinnie na tych zawodach cały dzień, zjedzą na miejscu obiad i do późnego wieczora będą kibicować najlepszym dżokejom, smażąc się na wiór w palącym słońcu i smarując potem przypalone nosy maślanką.
Co prawda miała Apaczowa ochotę osłonić się kapeluszem, niczym stateczne matrony w Ascot, jednak uznała, że mogłaby zbytnio odciągać uwagę od głównych bohaterów.

Dla tych, co też lubią popatrzeć.










































(Bransoletka z końmi to jedyna biżuteria, która nie nudzi się Córce Apaczowej i gdyby mogła, to nosiłaby ją chyba nawet do szkoły. A pochodzi od przeogromnie utalentowanej osoby, czyli Kingi z Piecuchowa).

czwartek, 18 czerwca 2015

Poznajcie Adama, czyli coś dla tych, którzy jeszcze nie mają dosyć tortowego oblicza Apaczowej.


- Dla mnie nie zrobisz???
- Ale to nie dla Ciebie przecież, tylko dla taty Twojego...
- Ale to MÓJ tata, więc dla MNIE nie zrobisz???

Stwierdziła Apaczowa, że nadeszła pora przestać się oszukiwać.
Chcą torty, a ona nie potrafi odmawiać.
Nie potrafi i już.
Niby coś tam próbuje, ale z jakże mizernym skutkiem.
Asertywność na poziomie zerowym.

Niektórzy proszą, niektórzy grożą, inni szantażują, a jeszcze inni obiecują w zamian złote góry.
A ona nawet nie wie, jakim cudem to wszystko się już tak rozniosło, że dzwonią do niej w tej sprawie ludzie, których na oczy nie widziała.

Nie ma co robić sobie nadziei na spokojne, bezstresowe życie.
Wyjdzie / nie wyjdzie.
Upiecze się / nie upiecze.
Zadowoli / nie zadowoli.

Poddała się i przyjęła zamówienia na pięć kolejnych tortów (o jednym z nich było nawet u Kaczki !!!)

A tymczasem...

Poznajcie Adama, miłośnika wędkowania.


 
 




 
 





poniedziałek, 15 czerwca 2015

Kulturalnie.


Wyjechali o dziesiątej.

Wcześniej biegała jeszcze Apaczowa do ostatniej chwili, jak przysłowiowy kot z pęcherzem, bo miała do oddania komunijny tort , któremu trzeba było nadać ostatnie szlify.
Tort oddany, można wsiadać do auta.

Jechali we czworo: Apaczowa, jej Córka, Matka i Ojciec.
Najbardziej z tej czwórki podekscytowana była oczywiście Córka, bo był to jej wymarzony, długo wyczekiwany wyjazd do teatru, o którym było TU.

Początkowo zarówno skład, w którym jechali, jak i termin oraz miejsce docelowe miały być zupełnie inne.

Wg planu A miała jechać Apaczowa, Córka i Wódz, a miejscem przeznaczenia był Teatr Muzyczny w Poznaniu. Znalazła Apaczowa tam musical "Ania z Zielonego Wzgórza" i wiedziała, że lepiej się tym dwóm miłośniczkom rudzielca trafić nie mogło. Zarezerwowała więc bilety i próbowała cierpliwie znosić jojczenia Córki, że czas się tak niemiłosiernie wlecze.
Tydzień przed wyjazdem okazało się, że Wódz akurat w tym dniu MUSI być w pracy...
Musi!

Długo biła się cała trójka z myślami, co zrobić, jednak w końcu ustalono, że wyjazd miał być rodzinny, w związku z czym Apaczowa rezerwację odwołała i szukała innego terminu. Nie znalazła już nic w Poznaniu, Szczecinie, Bydgoszczy, Gdańsku, nic co nie byłoby ani zbyt dziecinne, ani zbyt poważne dla 11-latki.

Nie dając za wygraną szukała dalej i tym sposobem znalazła! I to CO znalazła!
Teatr Muzyczny w Gdyni, a w nim "Shreka"! Tzn. nie teatr znalazła, bo o nim wiedziała już oczywiście wcześniej i o musicalu też słyszała, bo oglądała reportaż w TV, że zrobiony na miarę Broadwayu i w ogóle same och i ach, ale nie sądziła, że jeszcze jest on na afiszu.
Uznała, że będzie to świetny plan B, kupiła bilety on-line, wysłuchała zachwytów Córki i Męża, kiedy ich o tym poinformowała (no Wódz jednak zdecydowanie woli Shreka, niż Anię) i zadowolona czekała wraz z pozostałymi na ten dzień pod koniec maja, kiedy całą trójką zrobią sobie wspaniałą, całodzienną wyprawę do Trójmiasta, które uwielbiają, które odwiedzają co roku, i w którym Apaczowa spędziła swe studenckie czasy.

Postronnej osobie może się to wydać nie do uwierzenia, ale Apaczowej, przyzwyczajonej do specyfiki pracy swego męża, nawet powieka nie drgnęła, kiedy okazało się, że tydzień przed planowanym wyjazdem do teatru, w ramach nie cierpiących zwłoki obowiązków służbowych Wódz zostaje oddelegowany na cały miesiąc niemal 200km od domu.
Do Gdyni nie pojedzie.

Nauczyła się już Apaczowa szybko reagować w takich sytuacjach i nie chcąc po raz kolejny wystawiać na próbę cierpliwości swej Córki, wcieliła w życie plan C, czyli przekwalifikowała rodzinną wyprawę we trójkę, na rodzinną wyprawę we czwórkę, dokupiła jeden bilet i tym sposobem zamiast Wodza pojechali rodzice Apaczowej.

W dniu wyjazdu wszystko szło jak z płatka.
Tort wzbudził wielkie zadowolenie, więc nerwy z Apaczowej opadły.
Pogoda piękna, wymarzona na wyprawę, ani za ciepło, ani za zimno, cudnie.
Jakiś podstęp w tym wietrzyła Apaczowa, bo czy to możliwe, żeby dzień się pięknie zaczął i tak samo pięknie skończył?
Siedziała więc całą drogę jak na szpilkach, węsząc co chwilę jakieś nieszczęście, które nie pozwalało jej się odprężyć.
Kiedy po trzech godzinach dojechali wreszcie na miejsce okazało się, że oprócz problemów z zaparkowaniem auta blisko teatru, nic strasznego się nie wydarzyło.

Mając do przedstawienia spory zapas czasu, poszli sobie wszyscy na plażę i na obiad i na lody i czas im tak szybko zleciał, że ani się obejrzeli, a nadeszła godzina "zero". Pełna gotowość i mobilizacja, a podekscytowanie Córki sięgnęło zenitu.
 
Weszli.
Powitały ich uśmiechnięte panie bileterki, które uśmiech miały dla całego tysiąca widzów (pełna widownia!), a potem było już tylko lepiej.
 
Apaczowa kupowała bilety na ten spektakl niemal w ostatniej chwili i trochę się bała, że miejsca, które miała do wyboru są dość daleko od sceny i mało będzie widać, ale jakże się (na szczęście) myliła.

Od razu napisze Wam Apaczowa, że bywała już w teatrze (to tak, żeby jej kto nie zarzucił braku obycia), ale ten teatr... niesamowite wrażenie! Cudowne! Sama nie wiedziała, od czego to zależy, ale tam jakieś dobre fluidy w powietrzu fruwały i sprawiały, że wszystko wydawało się naj.
Największa scena.
Największa widownia.
Najwygodniejsze fotele.
Najwspanialsza atmosfera.

I to wszystko jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu.
A potem...
Potem to już o niczym Apaczowa nie myślała.
Chłonęła wszystko, jakby znowu była dzieckiem i gdyby nie wracała do rzeczywistości od czasu do czasu i nie przywoływała się do porządku, pewnie siedziałaby do antraktu z rozdziawioną buzią.
A gdy w chwilach przytomności zerkała na Córkę, stwierdzała z radością, że ona jest nie mniej zafascynowana.

Niesamowite było wszystko!
Niesamowici aktorzy i niesamowita ich liczba na scenie.
Niesamowite kostiumy.
Niesamowita scenografia, która cały czas się przemieszczała, zza drzew w ułamku sekundy potrafił wyłonić się zamek, albo kilkumetrowa smoczyca!
Muzyka niesamowita (przyznaje Apaczowa, że przez część widowiska jej wzrok utkwiony był pod sceną, gdzie zafascynowana obserwowała sporą część orkiestry i śmigającą w powietrzu batutę).

I jedyny przykry moment nastąpił wtedy, gdy obie z Córką uświadomiły sobie, że zbliża się koniec i trzeba będzie rozstać się już z tą niesamowitością i wrócić do rzeczywistości, od której dzielą je trzy godziny drogi powrotnej.

Córkę trzeba było wyciągać siłą.
Trochę się Apaczowa nie dziwi, uczęszcza to dziecię na dwa koła teatralne i więcej ma okazji stać na scenie, niż kogoś na niej oglądać.
Zapytana, czy woli być aktorką, czy widzem, odpowiedziała, że to jakby wybierać między spaniem, a jedzeniem. Jedno i drugie ponoć niezbędne do życia...
A na odchodnym stwierdziła, że kiedyś będzie tu Apaczowa przyjeżdżać na jej występy.

Oby Córeczko Twoje życzenie się spełniło.

(Zazdrości jej Apaczowa tej pewności, co chce robić w życiu.
Sama w jej wieku miała milion pomysłów na siebie i żadnej konkretnej fascynacji).

Zdjęcia jakie są, każdy widzi.
Na usprawiedliwienie dodajmy, że po pierwsze robione telefonem, a po drugie trzęsącymi się z podekscytowania "rencyma".
















Ma Apaczowa plan wrócić tam na przedstawienie, które już sobie upatrzyła.
Ale wiadomo, jak to z planami bywa...








środa, 3 czerwca 2015

Komunijny. Ostatni.

 
Co się będziemy rozpisywać.
 
Zażądała sąsiadka tortu na komunię swej najmłodszej córki.
Nie wyobrażała sobie ponoć, aby zlecić to komuś innemu, bo kto inny mógłby zrobić taki tort, jaki jej się marzy.
A marzył jej się taki, który byłby odwzorowaniem pokomunijnej sukienki, co to się ją zakłada po uroczystym obiedzie, zamiast alby.
"Góra pikowana, dół w falbanki, kokarda ma być, a resztę to już Apaczowa zostawiam twojej fantazji".
 
Fantazję musiała jednak Apaczowa pohamować, gdyż przy tej ilości faktur wszelkie "kwiatki, bratki i stokrotki" byłyby już zdecydowanie przesadą. Dorzuciła więc tylko krzyżyk, hostię i tabliczkę z imieniem i w takim stanie oddała sąsiadce.
 
(Pod masą cukrową tort szwarcwaldzki, najczęściej wybierany przez rodzinę i przyjaciół Apaczowej.
Sama też uwielbia, więc robi go z przyjemnością).
 
"Włala".