czwartek, 26 lutego 2015

Szkarłatna... pomyłka.


- A cóż to do licha niby jest?!? - parskała Apaczowa po opuszczeniu ze swą latoroślą gabinetu pediatry, na którą to latorośl właśnie wydano wyrok...

Szkarlatyna.
Szkarlatyna???
Szkarlatyna!

Słowo to niegdyś Apaczowej co prawda się o uszy obiło, ale związane było z jakąś literaturą z dawnych czasów. Choroba, epidemia, ktoś chyba nawet umarł... Wszystkie te niewyraźne majaki tłukły się w tym momencie w głowie Apaczowej, ale za żadne skarby nie potrafiła dodać dwa do dwóch, aby się jej jakieś konkrety z tych chaotycznych myśli wykluły.

- A cóż to znów pani doktor wymyśliła, toż ja już tak dawno tego antybiotyku nie sprzedawałem! Nie mamy tego, na jutro ewentualnie może być - poinformował Apaczową w aptece miły pan magister, nie zauważywszy najwyraźniej, że tętnica na jej szyi i tak już niebezpiecznie pulsuje.

Zagryzłszy zęby podziękowała Apaczowa najuprzejmiej i wyjaśniła, że antybiotyk potrzebuje na dzisiaj, w związku z czym poszuka gdzie indziej, czym ewidentnie naraziła się miłemu aptekarzowi, gdyż ten łypnął tylko na nią złowieszczo i nie raczył odpowiedzieć na pożegnanie.

Zwiedziwszy całe miasto w poszukiwaniu (jak się okazało) unikalnego leku, trafiła w końcu Apaczowa do jednej z ostatnich na liście aptek, przytrzymując już dłonią próbującą wyskoczyć z szyi tętnicę.
- Oczywiście, że mamy ten lek...
Ach! Czyżby ...?
- ...niestety nie ma opakowań po 10 sztuk, mamy jedynie po 14 i w związku z tym musiałaby pani zapłacić całe 100%, czyli...

Nie słyszała już Apaczowa reszty, zapewne przez kakofonię dźwięków, która rozległa się w jej głowie i skutecznie zagłuszyła resztę zdania. Widocznie jednak resztkami sił wyraziła zgodę na uiszczenie proponowanej sumy, gdyż po chwili stała już na zewnątrz, dzierżąc w dłoni 14 sztuk upragnionych tabletek.

...

- Ale jak to nie będzie Córki jutro na konkursie?!? Ale ona od 3 lat zawsze pierwsze miejsce! Ale teraz w czwartej klasie nie kończy się na etapie rejonowym, potem jeszcze wojewódzki! Ale... - usłyszała Apaczowa w słuchawce łamiący się głos polonistki.

Poczuła się Apaczowa niczym zbrodniarka, jednak z mocnym postanowieniem, iż z taką zarazą Córki do szkoły nie puści nawet na godzinę, musiała równie łamiącym się głosem poinformować polonistkę, że w tym oto roku okres intensywnych przygotowań i ciężkiej przedkonkursowej pracy dziecięcia, polonistki, jak i samej Apaczowej, runął całej tej trójce na łeb z głuchym łomotem, bez szans na jakąkolwiek satysfakcję.

Cóż robić, podobno epidemia, w całym mieście co dzień kolejne przypadki notują.

Siedziała więc Apaczowa i siedziała Córka, czekając spełnienia przepowiedni lekarskiej, czekając na ten malinowy język i na wysypkę czekając, czekając na szkarlatynę w pełnej swej szkarłatnej krasie.

I tak czekają do dziś, i jedyne, czego się Apaczowa doczekała po 4 dniach od ogłoszenia wyroku, to ustawiczne pytania Córki, kiedy wreszcie wróci do szkoły oraz zarzuty tejże samej, że ponoć nie trzyma się zdrowych dzieci siłą w domu!

W związku z powyższym Apaczowa ma ochotę pofatygować się do przychodni, odstać znowu te 60 numerków w kolejce pod gabinetem i w związku z tą zaczerpniętą chyba z innego dziecka diagnozą zażądać zwrotu kosztów za poniesione straty finansowe i moralne.

Zwłaszcza moralne.







niedziela, 15 lutego 2015

Urodzinowo, część 1 - Matka Apaczowej.






Są takie matki, co to mówią, jak bardzo kochają swe dzieci.
Są takie, co mówią, że za dzieckiem skoczyłyby w ogień.
Są takie, co na Facebooku udostępniają wiadomości "do mojego dziecka", typu "pamiętaj, gdbybyś mnie kiedyś potrzebował, to ja zawsze..." itp., itd.

Matka Apaczowej nie mówi, że kocha (no chyba, że przyparta do muru przez wnuczkę tekstem typu "babciu powiedz jak bardzo kochasz mamę".)
Nie mówi, że skoczyłaby w ogień.
Nie udostępnia nic na Facebooku. Nawet nie ma tam konta.

Ale Matka Apaczowej nie musi nic mówić.
Ona pokazuje czynami więcej, niż mogłaby powiedzieć.

Tydzień leżała Apaczowa w łóżku, z powodu zbuntowanego kręgosłupa. Tydzień wyła z bólu. Tydzień warczała na wszystkich, którzy nie odczytywali jej pragnień w mgnieniu oka, no bo ileż można tłumaczyć czego się chce, skoro trzeba każde słowo przeplatać wyciem z bólu. Nie zrażało to Matki Apaczowej. Robiła co trzeba, nie skarżąc się ani słowem, choć gdyby Apaczowa była na jej miejscu, użyłaby chloroformu, albo i czego twardszego, aby choć na godzinę uciszyć to wyjące coś na łóżku.

Potrafi Matka Apaczowej pójść do sklepu o 6 rano po świeże pączki czy bułki dla córki i wnuczki, choć o 7 wychodzi do pracy (na litość, mamo, zjemy kanapki przecież, po co ty tak wcześnie wstajesz!).
Nie słucha.

A gdy akurat nie idzie do sklepu, to przygotowuje Apaczowej mięso na obiad, bo kiedyś Apaczowa wspomniała nieopatrznie, że w tej surowiźnie babrać się nie lubi. Oj, gdyby wiedziała, że tak to się skończy, to trzymałaby język za zębami. Teraz żałuje, bo Matka siedzi i grzebie przy tym mięsie skoro świt i żadne argumenty nie trafiają (dziecko, to naprawdę żaden problem, ja i tak spać nie mogę, co mam łazić bez sensu po domu).

I ręce Apaczowej opadają, bo już nie wie, co ma robić z tym tytanem pracy, co nikogo nie słucha.
I pali papieros za papierosem, choć próbowali ją już wszyscy od tego odwieść prośbą, groźbą i szantażem.
I nie chce słyszeć, że ma dbać o siebie, choć zdrowie jej szwankuje i wygląda tak, że pierwszy większy wiatr mógłby zwiać ją z drogi.

Robi za dziesięciu, choć nie musi i nie powinna (córcia ja nie mogę nic nie robić, bo zaraz z nudów zasypiam!).
Myśli najpierw o wszystkich, a na końcu o sobie.
Nie skarży się nigdy i nie narzeka.

I kocha, choć o tym nie mówi.
Nie musi.

Sto lat Mamo!
100 szczęśliwych lat, bo zasługujesz na szczęście, jak nikt.



















poniedziałek, 9 lutego 2015

Kolekcjonerka urodzinowych wspomnień.

Luty i marzec to najgorętszy urodzinowo - imieninowy czas w Domu na Przedmieściach. Świętuje najpierw Matka Apaczowej, potem Wódz, Chrześnica Apaczowej, Apaczowej Brat (tak, posiada takowego), potem Córka Apaczów oraz na końcu znowu Wódz. Dzieje się.

Na każde urodziny szykuje się tort, także spodziewajcie się kilku wpisów kulinarnych, o ile los nie spłata figla i Apaczowa nie polegnie na tym polu. Organizuje też Apaczowa dekoracje i wypieki na przyjęcie z okazji pierwszych urodzin swojej ukochanej Chrześniaczki, więc trzymajcie kciuki, bo wiadomo, że czasem, jak się człowiek za bardzo stara...no.

Córka Apaczów zapytana jak sobie wyobraża swoje tegoroczne urodziny, bez mrugnięcia okiem odpowiedziała, że... w teatrze. Próby przekupstwa i innych niepedagogicznych zachowań w celu skłonienia jej do zorganizowania przyjęcia, nie przyniosły rezultatu. Stwierdziła, że bardzo dziękuje, ale na razie rezygnuje z przyjęć, może kolejne ewentualnie na 18-te urodziny. W ubiegłym roku wybrała kino, w tym roku będzie teatr, a za rok...jeszcze się zastanowi. Ma zamiar kolekcjonować urodzinowe wspomnienia, żeby "na starość" móc powiedzieć, że ten jedyny dzień w roku, co rok był inny i wyjątkowy.
Już sobie Apaczowa wyobraża te wszystkie życzliwe komentarze, kiedy się rozniesie, że Apaczowie zamiast urodzinowego przyjęcia organizują 11-latce wyjazd do teatru.

Nie jest lekko, gdy ma się w domu artystkę, powiadam Wam, nie jest...


środa, 4 lutego 2015

Każdego roku, w lutym...

Poznały się... dawno. Tak dawno, że Apaczowa nie jest w stanie określić dokładnie roku, a co dopiero miesiąca, czy dnia. W czasach, kiedy dzieciństwo spędzało się na podwórku, a nie z nosem w ekranie laptopa, czy tableta.  W czasach, gdy zimą szalało się na sankach i urządzało bitwy na śnieżki i nikt nie zastanawiał się, kiedy (i czy w ogóle) spadnie śnieg. W czasach, gdy rozmawiało się oko w oko, a nie pisząc komentarze na Facebooku. Dawno.

Pamięta za to Apaczowa, że były z R. nierozłączne. Mieszkały kilka domów od siebie i widywały się codziennie. Czasem dołączały do sporej, osiedlowej grupy zaprzyjaźnionych dzieciaków, bawiąc się w podchody, czy grając w zbijaka, a kiedy indziej wolały być same. Szyły ubrania dla lalek, czytały książki, słuchały muzyki i gadały, gadały, gadały.

R. miała w ogrodzie domek do zabawy. Nie jakiś tam składzik na narzędzia, ale prawdziwy drewniany domek, w którym mogły robić, co chciały. Na ścianach poprzyklejały plakaty Backstreet Boys, bo R. kochała Nicka, a Apaczowa - Briana. Spały tam obie co najmniej kilka nocy podczas każdych wakacji. Ale zanim zasnęły - gadały, gadały, gadały. I czasem jeszcze wymykały się poza domek, żeby naznosić czereśni z ogrodu, bo wiadomo, że gdy się gada do rana, to człowiek na bank zgłodnieje.

R. była rok starsza od Apaczowej i przez to oczywiście bardziej dorosła, doświadczona i  o cały rok mądrzejsza. Apaczowa więcej słuchała, R. więcej mówiła. Apaczowa nieśmiała, R. bardziej przebojowa i odważna. Rozumiały się bez słów, ale nie korzystały z tego, bo ciągle... gadały, gadały i gadały.

Pewnego dnia rodzice R. podjęli decyzję o przeprowadzce. Czarna rozpacz. Otchłań rozpaczy. Rozpacz bez dna. Ale na szczęście zamieszkali w tym samym mieście, więc z czasem obie jakoś pogodziły się z sytuacją, choć nie było już spania w ogrodzie i pogaduszek do rana. No, ale w tym czasie były już nastolatkami, więc miały poważniejsze sprawy na głowie.
R. chciała być pielęgniarką.
Apaczowa...nie wiedziała kim chce być. Była już przecież Apaczową, naprawdę musi być "kimś" jeszcze?

Plany R. musiały trochę poczekać, bo... została mamą w wieku 18 lat. Apaczowa była w niemałym szoku, gdy przyjaciółka po raz pierwszy pojawiła się u niej z płaczącym zawiniątkiem, z którym Apaczowa zupełnie nie wiedziałaby, co zrobić. A R. wiedziała. Była dorosła. Była mamą. Uwielbiała być mamą. Chciała być mamą. I nadal chciała być pielęgniarką.

Poszła do wymarzonej szkoły, a przy dziecku pomagali jej rodzice. Ale po niedługim czasie R. została mamą po raz drugi. I wtedy na jakiś czas odłożyła swoje plany zawodowe. Kiedy została mamą po raz trzeci i to - dodajmy - mamą bliźniąt, nikt już nie wierzył, że R. swoje plany zrealizuje. Nawet Apaczowa. A R., na przekór wszystkim niedowiarkom poszła na studia pielęgniarskie.
Dzieci rosły, a ona studiowała. I kochała swoje dzieci ponad wszystko. Tyle czasu, tyle uwagi i tyle zainteresowania, które poświęcała R. swoim dzieciom wzbudzały u Apaczowej podziw niesamowity. W międzyczasie Apaczowa też została mamą, więc wiedziała ile czasu spędza ze swą (jedyną) córką. A R. dzieliła czas na czworo. I na studia.

Skończyła je z wyróżnieniem! Przed trzydziestką. Z czwórką dzieci. I dostała swą wymarzoną pracę bardzo szybko. I opowiadała Apaczowej, jak jest czasem ciężko, ilu rzeczy się nie spodziewała, ilu by nigdy nie przewidziała. Ale była szczęśliwa. Robiła to, co kocha. I kochała to, co robi.
Miała 32 lata, wymarzoną pracę i cudowne dzieciaki. I może codzienność nie była różowa, ale R. dawała sobie radę ze wszystkim.

I jak zwykle u R., w głowie mnóstwo planów. Dom by chciała kupić, gdzieś na uboczu najlepiej, żeby było miejsce dla kolejnych dzieci.
Dzieci??? Jeszcze???
No tak, bo przecież duży dom nada się idealnie dla dużej ilości dzieci. Stworzy rodzinę zastępczą. Tyle się napatrzyła na cierpiące dzieci, że trzeba przecież pomóc! Już ona na głowie stanie, a zobaczy Apaczowa, że te plany spełni!

Apaczowa wiedziała, że tak będzie. To przecież R.! Kto, jak nie ona dałby temu radę?

Był luty. W piątek R. zadzwoniła do Apaczowej. Musi odwołać sobotnie spotkanie, bo trochę się słabo czuje, grypa chyba jakaś ją dopadła. Miało być spotkanie rodzinne, więc nie chciała Apaczom Córki w razie czego zarazić. Pogadały jak zwykle jeszcze o wszystkim, a żegnając się Apaczowa obiecała, że wpadnie w tygodniu sama do R., jeśli nawet grypa nie przejdzie. A za tydzień spotkają się wszyscy razem, z dziećmi.

W niedzielę zadzwoniła do Apaczowej kuzynka R.
R....
umarła...
godzinę temu...

...........
Nie powiedziała Apaczowa kompletnie nic.

Nie mogła.
Cóż miałaby powiedzieć, kiedy serce jej pękło na milion kawałków?
Cóż miałaby powiedzieć, kiedy była zajęta łykaniem łez, żeby się nimi nie zadławić?

Cóż miałaby powiedzieć, gdyby nawet nie była tym zajęta, skoro w głowie miała kompletną pustkę i chaos?
I cóż miałaby powiedzieć, skoro jedyne, co chciała, to uwolnić wreszcie z płuc jedno wielkie "NIEEEEE!"

I może jeszcze chciała stać się znowu dziewczynką i śmiać się beztrosko z R. w domku w ogrodzie i gapić się na plakaty Backstreet Boys i jeść te czereśnie, aż do bólu brzucha...

A jedyne, co mogła, to siedzieć i myśleć. A tak bardzo chciałaby nie myśleć!
Nie myśleć o tym, dlaczego...
32 lata!!! Pełnia sił, zdrowia i pełnia szczęścia!
Nie myśleć o tym, co z dziećmi? Z mężem? Z matką i ojcem, którzy stracili jedyną córkę?

Tyle marzeń, tyle planów, tyle chęci, tyle wszystkiego.
I nagle, między piątkiem, a niedzielą.. nie ma już nic.

I wpadła Apaczowa do R. w tygodniu. Tak, jak obiecała...
I serce jej pękło na kolejny milion kawałków, bo wiedziała, że to już jest ich ostatnie spotkanie.
I łykała znowu Apaczowa te łzy, nie wierząc, że to się dzieje naprawdę.
I tłumiła szloch patrząc na otępiałą z bólu matkę R., na jej półprzytomnego męża i na najstarszego syna, który był, ale chyba tak naprawdę nie wiedział, gdzie jest.
I stłumiła kolejny szloch na myśl o tej pozostałej trójce, której nie zabrano na pogrzeb, bo nie wiadomo, jak by to się mogło skończyć.

I tak tłumi Apaczowa ten szloch każdego roku w lutym, już od trzech lat.
I każdego roku w lutym nadal tak samo nie wierzy w to, co się stało.

Ale każdego roku w lutym Apaczowa znów przypomina sobie, jakie to ważne, żeby się cieszyć tym, co ma teraz.
Bo za chwilę, za moment, za czas pomiędzy piątkiem i niedzielą...może już nie mieć nic.








poniedziałek, 2 lutego 2015

Okienko na facjatce.

Lat temu dwadzieścia (ze sporym okładem) wpadła w ręce Apaczowej pewna książka. Właściwie to niezupełnie wpadła, bo otrzymała ją Apaczowa od ukochanej wychowawczyni. I zaczęła ją czytać. I przepadła. A potem nic już nie było takie samo.
A gdy ujrzała Apaczowa ostatnią stronę (tak się zaczytała, że nie zorientowała się wcześniej, iż zbiliża się do końca), nie mogła uwierzyć, że to już, że koniec, że jak to, co teraz??? Jak to będzie nie przenosić się do tamtego świata, nie dotykać go, nie czuć, nie śmiać się i nie płakać z bohaterką? I po raz pierwszy wpadła w prawdziwą otchłań rozpaczy...

No tak, dla tych, którzy czytali, po tym ostatnim zdaniu nie jest już tajemnicą, że chodzi o "Anię z Zielonego Wzgórza". Niby słyszała Apaczowa, że części jest kilka, ale czasy to były takie, że stacjonarnych księgarni jak na lekarstwo, a o sprzedaży wysyłkowej nikt jeszcze nie słyszał. Więc pogrążona była Apaczowa w tej otchłani lat około trzech, no bo ileż można pierwszą część czytać w kółko, znając ją już na pamięć tak, że można całe dialogi powtarzać będąc obudzonym w środku nocy?

I wtedy, pewnego pięknego dnia, wróciła Apaczowa do domu jak na skrzydłach, niosąc pod pachą najnowszą zdobycz. I cóż z tego, że była to ostatnia z tej serii "Rilla ze Złotego Brzegu"? I cóż z tego, że nie wiedząc, jakie losy spotkały Anię przez wszystkie poprzednie części, była Apaczowa w szoku, że Ania ma już dorosłe dzieci? I cóż z tego, że z dawnych bohaterów prawie nikt już nie został, ani rzecz nie dzieje się w Avonlea? Połknęła była tę opowieść jednym haustem, a potem poszło już z górki, gdyż zjawiała się  w pewnej księgarni tylko po to, aby spytać, czy mają jaką kolejną część. Aby przestała ich Apaczowa wreszcie nachodzić, sprowadzono dla niej brakujące części, niech uzupełni swój księgozbiór i da wreszcie spokój porządnym ludziom!

Więc czytała jak najęta, nie pamiętając o jedzeniu i piciu i o spaniu też rzadko. A potem jej się zachciało biografii autorki i jeszcze "Świąteczny skarbczyk Ani" i książka kucharska i... wszystko to do księgarni sprowadzono, bo czego się nie robi dla świętego spokoju.

Tak się złożyło, że domki na osiedlu, gdzie wychowała się Apaczowa podobne są do siebie kropka w kropkę i mają...pokoiki na facjatce! Dosłownie, gdyż oprócz łóżka, szafki i dywanu niewiele się w nich mieści. A do tego skosy po obu stronach i niewielkie okienka. Ach! Czy można chcieć czegoś więcej? Zapragnęła mieć Apaczowa tam właśnie pokój, gdyż z jego okna widać bliźniacze okno u sąsiada. Siadała tedy Apaczowa w swym oknie i puszczała wodze fantazji, wyobrażając sobie, że za firanką w tym bliźniaczym oknie jest pokój jej najlepszej przyjaciółki i w razie czego wystarczy się z okna wychylić, aby cały dzień sobie szeptem opowiedzieć.










W rzeczywistości w domu tym mieszkało starsze małżeństwo. Nieduża, okrąglutka, miła, starsza pani i siwy, miły, starszy pan. Wyglądem nie przypominali co prawda Maryli i Mateusza, ale od czego Apaczowa miała swą wyobraźnię? Ile tych dni upłynęło Apaczowej na takich fantazjach, nie sposób zliczyć. Ile dni (i nocy) przesiedziała w tym oknie, czytając po raz milion pięćset piąty wszystkie części po kolei, nie sposób zliczyć. Ile razy błagała matkę, aby jej kupiła sukienkę z bufiastymi rękawami... nie sposób zliczyć.

Aż dnia pewnego po tych dwudziestu latach po "Anię..." sięgnęła Córka Apaczowej... I przeżywa Apaczowa to wszystko raz jeszcze. Tyle, że teraz w najlepszym towarzystwie z możliwych...